Legend (1985)





Alison Wonderland, pewna mądra i inspirująca mnie pod każdym względem kobieta powiedziała kiedyś "I don\"t believe in pants". Jeszcze do ubiegłego tygodnia myślałam, że jest to jej autorska doktryna religijna, którą jako posłuszna fangirl stosowałam niemalże podczas każdego wyjścia na miasto w przestrzeń publiczną. Jak wielkie było moje zdziwienie, że owa doktryna mogła mieć swoje źródło w filmie fantasy z 1985 roku, a wypromował ją nie kto inny, a sam Jezus współczesnego kina...Tom Cruise. Zapraszam Was wszystkich do świata pełnego różowych płatków spadających z nieba, brokatu, goblinów, a także w diabelską otchłań, która przysporzy ciar na plecach niejednemu hellcore amatorowi. 







"Legenda" to czwarty film w dorobku Ridleya Scotta. Fabuła, jak zdążyłam nadmienić dwukrotnie (za sprawą Instagrama jak i wstępu dzisiejszej recenzji) rozgrywa się w świecie pełnym gnomów, jednorożców, wróżek, duszków lasu i innych fantastycznych stworzeń, który - gdyby nie zło czające się za rogiem - byłoby idealnym, utopijnym obrazkiem posypanym (jakby tego wszystkiego było mało) brokatem. Powstanie tej fantastycznej produkcji, jak się okazuje, było nie lada wyzwaniem. Scenariusz przepisywano kilkanaście razy, a na potrzeby lokacji stworzono specjalną puszczę, na której posadzono prawdziwe drzewa i do której sprowadzono około pięć tysięcy żyjących ptaków. Niestety lokacja doszczętnie spłonęła, a resztę nienakręconego filmu dokręcano w pośpiechu na planie zastępczym. 







Początkowo film okazał się klapą. Swój renesans przeżywa na nowo dopiero teraz - dla wielu krytyków filmowych jest to produkcja kultowa. Na niekorzyść pierwszego odbioru dzieła wpływały decyzje podejmowane przez wytwórnie - w Europie przedstawiciele 20th Century Fox uznali, że należy film skrócić, by lepiej się sprzedał. W efekcie za Oceanem, odbiorcy otrzymali materiał dłuższy o ponad 45 minut. Ujęcia były wielokrotnie przemontowywane (by uwydatnić wątki miłosne i przygodowe), natomiast wątek ratowania świata zszedł na dalszy plan (pomimo tego, iż na początku filmu wydawał się on najważniejszy). Owe zmiany doprowadziły do tego, że widz otrzymał niesprecyzowaną zupę, która w końcowym efekcie potrafiła zadowolić tylko oczy dzięki zabiegom wizualnym. 








Nie zdradzając zbyt wiele z samej fabuły, porozmawiajmy o ... muzyce. Mnie samej ścieżka dźwiękowa przypadła do gustu, ale zgodnie z dokonanym researchem, to, co otrzymaliśmy w ostatecznej formie odbiegało od oryginalnej ścieżki dźwiękowej w wykonaniu Jerry\"ego Goldsmitha. Muzyka wspomnianego przeze mnie kompozytora trwała 80 minut i nadawała się do 140-minutowej wersji filmu. Sam twórca twierdzi, że soundtrack wykonany dla Ridley\"a Scott\"a to jego najlepsze dzieło. W USA zastąpiono ścieżkę dźwiękową napisaną przez zespół Tangerine Dream, aby przypodobać się młodszym odbiorcom. Zamiast orkiestry symfonicznej i chórku, otrzymali muzykę elektroniczną, która niespecjalnie pasowała do niektórych momentów filmu. W ostateczności możemy trafić na director\"s cut z oryginalnym soundtrackiem, jednakże skrócone wersje ze zmienioną ścieżką dźwiękową to doskonała lekcja na temat tego jak można zepsuć potencjalnie dobry film dla tych, którzy lubują się w przekombinowanej postprodukcji. 







Oglądając "Legendę" nie nastawiaj się na efekty specjalne rodem z kosmosu. W 1985 roku były one na bardzo wysokim poziomie i szczerze powiedziawszy przypominają one vibe\"m pierwsze części Harry\"ego Pottera. Mimo to, w moim odczuciu scenografia nadal jest w stanie zachwycić (i zainspirować), podobnie zresztą jak charakteryzacje postaci. Jeżeli któryś z bohaterów przywiedzie Wam na myśl Diablo lub którąś ze współczesnych piosenkarek, będziecie na dobrym tropie. Nic więcej nie zdradzę.


Komentarze